Ta szkoła rodziła się sierpniowymi nocami. W szaleńczym pośpiechu, nerwowych okrzykach furmana zwożącego seledynowe ławki i zielone tablice, w świetle gołych żarówek dyndających u ledwie co pomalowanych sufitów. Jeszcze wiosną1965 roku na budowie „siedemnastki” roboty toczyły się jak w calutkim peerelu: a to zabrakło cementu, a to nie dowieźli desek, a to brygadę monterów potwornie męczył kac - wspomnienie wczorajszej fuchy. Szansa na rychłe otwarcie „tysiąclatki” wznoszonej była równie duża co nadzieja przetrwania ostatniej porcji bezowego tortu na kinderbalu.

Wtedy skrzyknęli się rodzice przyszłych uczniów. Głównie tych z już zamykanej maleńkiej Szkoły Podstawowej nr 2 przy ul. Piotra Skargi, którzy po wakacjach mieli chodzić do nowej „budy”.

Ojcowie chwycili kielnie, pędzle do lamperii, przynieśli własne drabiny, bo te po budowlańcach były już mocno szczerbate. Matki skrobały okienne szyby, niemiłosiernie zachlapane wapnem. Każdy pracował, kiedy mógł. Zazwyczaj nocą, po powrocie z drugiej zmiany w fabryce.

Rządziła niska, energiczna kobieta, do której z powszechnym szacunkiem zwracano się: „pani kierowniczko”. Chyba tylko ona, Halina Jankowska, wierzyła, że szkoła na „Starówie” będzie gotowa 1 września. Do pracy zagoniła tu krewnych, znajomych, sąsiadów.

Wiele lat później dowiedziałem się, że podczas hitlerowskiej okupacji Halina Jankowska (rocznik 1911) była bardzo odważną nauczycielką. W swym mieszkaniu przy ulicy Brackiej 2 prowadziła tajne komplety. Uczyła czterdzieścioro dzieci, w niedużych grupach, by nie wzbudzać podejrzeń szpiclów. Jesienią 1944 roku Niemcy wywieźli ją na roboty przymusowe, do kopania rowów przeciwczołgowych. Tam też potrafiła uczyć. Wieczorami do jej baraku schodziły się analfabetki.

 

Ostatnie prace przed pierwszym dzwonkiem w "siedemnastce".

Zdążą? Zdążyli

Pewnego wieczoru w drzwiach pospiesznie wykańczanej sali gimnastycznej „siedemnastki” stanął chudy młodzieniec, nieśmiały blondynek.

- A ty, co się lenisz? – groźnie spytała kierowniczka Jankowska.

- Ja, proszę pani, będę tutaj uczył – odparł chudzielec.

Tak oto pierwszą pracę w życiu rozpoczynał Jerzy Baśko, nauczyciel matematyki i fizyki, świeżo upieczony absolwent średniej szkoły pedagogicznej.

Mieszkaliśmy wówczas w parterowym drewniaku na rogu ulicy Maślanej (dziś Sikorskiego) po drugiej stronie torów tramwajowych ciągnących się wzdłuż ulicy Warszawskiej. Od budynku szkoły dzieliło nas kilkadziesiąt metrów. Moja siostra, która miała nadzieję za parę dni pójść do „siedemnastki”, wieczorami stała w oknie sypialni, obserwując gorączkowe roboty w rzęsiście oświetlonych klasach.

- Zdążą?- pytała.

Zdążyli. 1 września 1965 roku do nowej szkoły pobiegło 472 uczniów. Czekało na nich 15 nauczycieli.

W szkolnym gmachu z białych cegieł urządzono też dwa służbowe mieszkania. Prowadziły do nich dwa wejścia: z ulicy Nawrockiego i korytarza do sali gimnastycznej. W jednym zamieszkała kierowniczka Jankowska, w drugim – woźny Badowski z rodziną. Baliśmy się go jak diabła. Zwłaszcza gdy wynurzał się ze szkolnej kotłowni, osmolony, z ogromną łopatą, którą sam wrzucał węgiel zsypywany przed szkołą z dwukonnych furmanek Badowski straszliwie na nas wrzeszczał, a klął jak przedwojenny dorożkarz.

Klasa VIII B (rocznik 1959) z wychowawcą - Zdzisławem Drzazgą

Pożegnanie z atramentem

W ławkach pierwszoklasistów wciąż były okrągłe otwory na kałamarze z atramentem, ale my już nie musieliśmy pisać piórem zakończonym wiecznie kapiącą stalówką. Pozwolono nam przychodzić na lekcje z własnym długopisem. Byliśmy bodaj drugim rocznikiem mającym ten nowatorski przywilej. Nasza pani, Halina Olewska (po zamążpójściu Kroczyńska), nie kryła zadowolenie, bo wreszcie nie robiliśmy kleksów w zeszycie w trzy linie i nikt nie stemplował elementarza paluchami umorusanymi granatowym atramentem.

Długopis kupowało się w kiosku RUCH-u obok przystanku tramwajowego albo w księgarni przy ulicy Poprzecznej. Pierwsze długopisy polskiej produkcji miały konstrukcję wykluczającą ich zepsucie. Dwa kawałki nagwintowanego plastiku zamykały cieniutki wkład z tuszem. U kioskarki albo księgarza można było wybrać sobie długopis o dowolnym kolorze, pod warunkiem, że był to kolor niebieski – nieco jaśniejszy od munduru milicjanta.

Eksperyment z długopisami szybko się skończył naukowym paraliżem.

Wychodząc z domu do szkoły, połowa dzieciaków regularnie zapominała wrzucić długopis do tornistra, skutkiem czego nie dało się prowadzić lekcji z literkami. Nasza pani wpadła więc na pomysł, że długopisy będą po dwa na ucznia: ten szkolny i ten domowy. Długopisy szkolne pani zabierała nam po lekcjach, wtykała do pudełka po landrynkach i zamykała w szafce. Ale szybko dała sobie spokój, bo od rana wybuchały awantury. Powód? Mało kto mógł odróżnić swój długopis od długopisu kolegi. A do tego już po dwóch lekcjach większość plastikowych końcówek nosiła ślady cudzych zębów.

Kiosk RUCH-u, do którego biegało się także po drewnianą linijkę i ołówek, stał nieopodal parterowego domu ze stromym dachem, na rogu Warszawskiej i Nawrockiego. Był w nim zakład fryzjerski, gdzie za 7 zł (maszynką) albo 10 zł  (nożyczkami) strzygł chłopców mistrz Wacław Bednarek. Dla słabiej wyrośniętych mistrz wystrugał deseczkę, którą kładł na oparciach fotela. Mniejszy klient musiał się na nią wgramolić, pod buty dostawał gazetę. W ostatnich dniach sierpnia trzeba było dłużej posiedzieć w poczekalni, bo kolejka do strzyżenia rosła równie szybko co żal z utraconych wakacji. Siedzieliśmy cierpliwie. Nikomu nie przyszłoby do głowy wybrać się na rozpoczęcie szkolnego roku, omijając fryzjera Bednarka.

Nauka

Pierwsze dni w klasie pierwszej „a” były koszmarem przebijającym nawet  niedzielną mszę w kaplicy św. Floriana, odprawianą po łacinie. Wychowawczyni wciąż poprawiała nasze: „przyszłem, „weszłem”, „włanczam”, a pan Baśko cierpliwie tłumaczył, że nie ma czegoś takiego jak „większa połowa” kanapki ze smalcem. Wychodziło na to, że poprawnie wymawiamy jedynie swoje imiona i nazwiska.

Byliśmy dzieciakami przeważnie z robotniczych domów. Tata kolegi z ławki miał rolwagę (płaski wóz konny), którą rozwoził węgiel, moja mama na piątą rano chodziła pracować w „żarówce”. Do szkoły nikt nas nie prowadzał i nie odbierał. Biegaliśmy sami, przeskakując przez szyny tramwajowe.

Roman Kubiak

(uczeń "siedemnastki" z lat 1966-1974)

PRZECZYTAJ INNE ARTYKUŁY TEGO  AUTORA:

Katastrofa samolotu pod Pabianicami. Zginęli wszyscy pasażerowie i cała załoga

Ten wirus zabił tysiące. A zaczęło sie podobnie jak z koronawirusem

100 milionów dolarów czeka na pabianiczanina!

Ogromny spadek dla rodziny z Pabianic?

Gdy pabianiczanie płynęli do Brazylii. Za chlebem

Jak szynka z Pabianic podbiła Stany Zjednoczone

Będzie wymiana pieniędzy: za 100 starych złotych - tylko 1 zł

Co Adolf Hitler robił w Pabianicach we wrześniu 1939 roku?