Dochodziła godzina 22.00, gdy 56-letni ksiądz prałat Antoni Kaczewiak – proboszcz parafii św. Mateusza, kończył czytać książkę. Jego gospodyni, Maria Kuleszowa, właśnie wchodziła do łazienki, by przygotować się do snu. Był późny wieczór 4 września 1962 roku.

Dwaj bandyci obserwowali plebanię, stojąc w ciemnej bramie kamienicy po drugiej stronie ulicy. W oknach pobliskich domów gasły światła. Na plebanię od dłuższego czasu nikt nie wchodził i nikt nie wychodził. Pod płaszczami bandyci schowali dwa pistolety i dwa granaty, skradzione z wojskowego magazynu.

Około 22.15 przestępcy zerwali przewody telefoniczne wiszące na ścianie parafialnego budynku. Uchylili okno plebanii.

Większy z bandytów podsadził niższego, by wskoczył na parapet i szerzej otworzył skrzydło okna. Potem obaj niemal bezszelestnie dostali się do domu.

Gospodynię zaskoczyli w łazience. Do głowy Marii Kuleszowej przystawili pistolet. Kobieta była tak wystraszona, że nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Rękojeścią pistoletu Gilewicz uderzył Kuleszową w skroń. Gospodyni upadła na posadzkę i straciła przytomność. Z rękojeści pistoletu ułamał się kawałek ebonitu. Głowę Kuleszowej bandyci okręcili ręcznikiem – by krzykiem gospodyni nie wzywała pomocy.

Księdza Antoniego Kaczewiaka dopadli w jego pokoju, nad książką. Przystawili mu lufę do skroni, wrzeszcząc: „Ręce do góry!”. Proboszcz nie bał się śmierci. Już zaglądała mu w oczy i w hitlerowskim więzieniu, i gdy ukrywał się podczas okupacji. Ponieważ proboszcz ociągał się, bandyta odbezpieczył pistolet.

fotografia z arch. Stanisława Miśka

Wymachując bronią, napastnicy zażądali, by ksiądz wskazał, gdzie przechowuje pieniądze. Ale proboszcz Kaczewiak milczał. Milczała też gospodyni, która odzyskała przytomność.

Opornego proboszcza bandyci zawlekli do łazienki. Za pasami spodni mieli sznury. Przywiązali księdza Antoniego do umywalki i krzesła, odwracając go twarzą do ściany.

Szafa po szafie, półka po półce plądrowali plebanię. Robili to metodycznie przez niemal cztery godziny, wyrzucając na podłogę zawartość szaf, kuchni i spiżarni. Czuli się bezkarni. Do tego stopnia, że z kuchennych zapasów gospodyni przygotowali sobie kolację. Po północy zjedli sardynki i chleb, obficie popijając mszalnym winem.

Znaleźli 5.000 złotych, dwa zegarki księdza i pierścionek – warte około 2.000 zł. Nie był to wielki łup, zważywszy, że miesięczna pensja pracownika biurowego wynosiła wówczas około 1.300 zł.

Aby zatrzeć ślady napadu i rabunku, bandyci nosili buty księdza.

W łazience nad głowami proboszcza i gospodyni zawiesili granat przywiązany do dwóch sznurków. Obok postawili płonącą świecę. Zamysł był taki, że gdy płomień świecy przepali pierwszy sznurek, ciężki granat runie na posadzkę, a drugi sznurek wyrwie z granatu zawleczkę, powodując eksplozję. Wybuch nieuchronnie zabiłaby związanego księdza i gospodynię.

Ksiądz Kaczewiak był także prezesem zarządu cmentarza komunalnego (art. historia Pabianic)

Bandyci wyszli z plebanii. Ale choć wciąż przebywali w pobliżu budynku, wybuchu się nie doczekali. Powód? Jakimś cudem prałat Antoni Kaczewiak oswobodził się z więzów i zdmuchnął świecę.

Nad ranem na plebanię weszli milicjanci wezwani przez stróża pobliskiej fabryki. Zabezpieczyli granat. Na podłodze leżał fragment ebonitowej okładziny rękojeści pistoletu, który odpadł, gdy złoczyńca uderzył gospodynię. Na meblach, talerzach i garczkach znaleziono odciski palców bandytów. Mimo to śledztwo straszliwie się ślimaczyło, a sprawcy wciąż byli bezkarni.

Po Pabianicach długo jeszcze krążyła plotka o ogromnych pieniądzach i kosztownościach zrabowanych podczas napadu na plebanię.

Wycinek prasowy - to także kawałek dziejów Pabianic.

Przełom w śledztwie

Nowy trop w tej sprawie pojawił się we wrześniu 1962 roku - po nocnej strzelaninie na ulicy Andrzeja Struga w Łodzi. Milicja ścigała tam uzbrojonego bandytę, który sterroryzował własnych rodziców, by skraść im 500 złotych. Komisariat MO zawiadomiła o tym siostra złoczyńcy.

Niedługo potem na ulicy padły strzały z obu stron. Nocne wydarzenia w centrum Łodzi spisano w protokole, którego fragment brzmi tak: „Organa MO otrzymały od obywateli wiadomość o pobycie w domu przy ul. Struga 32 dwóch podejrzanych typów. Przed posesją urządzono zasadzkę. Dla zapewnienia bezpieczeństwa milicjanci zamknęli ruch pieszy i kołowy na zagrożonym odcinku ulicy. Około godziny 23.00 z domu wyszedł mężczyzna niosący walizkę i teczkę.

Na wezwanie do zatrzymania się i wylegitymowania, rzucił w kierunku funkcjonariuszy granat, który upadł na chodnik, ale na szczęście nie eksplodował. Następnie mężczyzna otworzył ogień z pistoletu. Milicjanci zmuszeni byli użyć broni w obronie własnej. W trakcie wymiany strzałów bandyta został śmiertelnie ranny. Kilka godzin później zmarł w szpitalu”.

Milicjanci zameldowali, że w rozbrajaniu rannego bandyty pomógł odważny przechodzień - pracownik Miejskiego Handlu Detalicznego. To on wyrwał pistolet z ręki ściganego.

W walizce zastrzelonego był jeszcze jeden granat, kilka zapalników oraz kilkadziesiąt sztuk amunicji. Bandytą okazał się 26-letni Zdzisław Gilewicz zamieszkały w kamienicy przy ulicy Struga, nigdzie nie pracujący, karany za kradzieże.

Granaty były takie same, jak ten z obrabowanej plebani księdza Antoniego Kaczewiaka w Pabianicach. Śledczy powiązali obydwie sprawy. Rozpoczęli poszukiwania drugiego napastnika. Trafnie podejrzewali, że może to być kumpel zastrzelonego Gilewicza, poznany w więziennej celi 24-letni Marian Jóźkowiak z Tarnowskich Gór. Gilewicz i Jóźkowiak swe trzyletnie kary za kradzieże odsiadywali w więzieniu w Piechcinie na Kujawach. Poznali się tam w 1959 roku, przymusowo pracując w kamieniołomie.

Niebawem milicjanci dowiedzieli się, skąd pochodzą granaty. Ukradziono je z jednostki wojskowej, w której po wyjściu zza krat służył podejrzany Marian Jóźkowiak. Wojsku zginęły trzy pistolety, pięć granatów ręcznych, dziesięć zapalników i skrzynka amunicji.

Nazajutrz milicjanci wpadli też na trop łódzkich paserów, Mielczarków, którzy kupili od bandytów zegarek zrabowany proboszczowi Kaczewiakowi. Paserska rodzina przechowywała (za pieniądze) broń i granaty Gilewicza i Jóźkowiaka - sprawców napadu na pabianicką plebanię.

MO urządziła zasadzkę. Marian Jóźkowiak wpadł, gdy szedł na umówione spotkanie ze wspólnikiem, nie wiedząc, że Zdzisław Gilewicz już nie żyje.

Kilka dni później przechodzień zawiadomił milicję, że w zaroślach przy ulicy Wólczańskiej leżą dwa granaty i pistolet. Jak się wkrótce okazało, była to broń Jóźkowiaka.

Proboszcz Antoni Kaczewiak słynął w Pabianicach z emocjonalnych kazań, gromkim głosem wygłaszanych z ambony kościoła św. Mateusza, fot. z archiwum St. Miśka

Zbrodnia i kara

Na proces bandyty, który chciał zamordować proboszcza i jego gospodynię, wybierały się tłumy pabianiczan. Sąd Wojewódzki zarządził sesję wyjazdową – by proces mógł się odbyć nad Dobrzynką. Prasa pisała: „Oskarżony Jóźkowiak jest starannie ubrany, o miłej spokojnej twarzy. Nie przypomina ulicznego bandyty. Przedstawia siebie jako człowieka, który nikogo nie potrafiłby skrzywdzić. Mówi, że uderzonej gospodyni proboszcza podał szklankę wody i sweter, a księdzu – zapalonego papierosa”.

Oskarżony Marian Jóźkowiak próbował zwalić winę na nieżyjącego kumpla. Opowiadał, że gdy wyszedł z więzienia na Kujawach, przyjechał do Łodzi i wynajął sublokatorski pokój. Podawał się za studenta politechniki, który od października będzie chodził na wykłady. Obiecywał dawać korepetycje dzieciom właścicieli wynajętego pokoju.

Wraz z Gilewiczem zamierzał „obrobić” parafię Najświętszej Marii Panny we wsi pod Ozorkowem. Ale zawsze kręciło się tam zbyt wiele osób. Wybrali więc ustronną plebanie przy ulicy Grobelnej w Pabianicach.

W sądzie oskarżony zeznał, że Gilewicz obserwował plebanię i ułożył plan napadu. Jóźkowiak miał mu pomóc przetrząsnąć dom, w których spodziewali się złota, dolarów i złotówek zebranych od parafian na tacę.

Podczas procesu zeznania złożyło dziesięcioro świadków, w tym proboszcz Antoni Kaczewiak. Ksiądz potwierdził, że osobnikiem, który go sterroryzował pistoletem był Jóźkowiak. Przytoczył słowa wypowiedziane przez któregoś z bandytów szykujących się do zabicia księdza i wysadzenia plebanii w powietrze: „Niedługo będziesz miał nieszpory”.

Napad na pabianicką plebanię sędzia uznał za ciężkie przestępstwo. „Ten zbrodniczy plan miał się zakończyć śmiercią dwojga ludzi rozerwanych przez granat” – grzmiał niemal jak oskarżyciel. Wyrok na Mariana Jóźkowiaka był surowy: dożywocie i pozbawienie praw publicznych na zawsze.

Do więzienia powędrowali też Mielczarkowie, którzy w domku za miastem ukrywali broń bandytów. Anatoliusz Mielczarek (szkolny kumpel bandyty Gilewicza) dostał karę roku pozbawienia wolności, jego matka i ojciec – po trzy miesiące.

Roman Kubiak

współpraca: Stanisław Misiek

Dzieje ocalonego księdza proboszcza

Ksiądz doktor Antoni Kaczewiak pochodził ze Zdun koło Łowicza, gdzie przyszedł na świat w maju 1906 roku. 24 lata później ukończył seminarium duchowne. Studiował socjologię, napisał doktor z teologii (w 1932 roku). Podczas hitlerowskiej okupacji gestapo aresztowało go (w 1941 roku) i uwięziło wraz ze 174 kapłanami łódzkiej diecezji. Trzy tygodnie później Niemcy zawieźli księży na stację kolejową Łódź-Karolew, skąd odprawili ich do obozu koncentracyjnego w Dachau. Za rogatkami Łodzi ksiądz Antoni wyskoczył z pociągu. Ukrywał się we wsiach, wspierając żołnierzy podziemnej Armii Krajowej.

Po wojnie kończył budowanie kościoła Najświętszego Serca Jezusowego w łódzkim Julianowie. Był też wykładowcą Wyższego Seminarium Duchownego oraz kapelanem więziennym i szpitalnym.

Gdy w czerwcu 1947 roku w Pabianicach zmarł kanonik Jan Rubaszkiewicz - pierwszy po wojnie proboszcz parafii św. Mateusza, jego następcą został ksiądz Antoni Kaczewiak. Prałat dał się tutaj poznać jako dobry gospodarz parafii, którą kierował przez 17 lat. Z jego inicjatywy założono cmentarz komunalny (w 1955 roku). Słynął z emocjonalnych kazań, gromkim głosem wygłaszanych z ambony kościoła św. Mateusza. Był też dziekanem pabianickiego dekanatu.

Rok po napadzie na plebanię biskup przeniósł księdza Kaczewiaka na probostwo parafii św. Anny w Łodzi (przy dzisiejszej alei marszałka Rydza Śmigłego). W budynku parafialnym, w który władze miasta chciały ulokować kino, proboszcz urządził kaplicę Matki Bożej.

Ksiądz Antoni zmarł w marcu 1987 roku. Spoczął na cmentarzu św. Józefa przy ulicy Ogrodowej.

***

PRZECZYTAJ INNE ARTYKUŁY TEGO  AUTORA O HISTORII PABIANIC:

100 milionów dolarów czeka na pabianiczanina!

Gdy pabianiczanie płynęli do Brazylii. Za chlebem

Jak szynka z Pabianic podbiła Stany Zjednoczone

Będzie wymiana pieniędzy: za 100 starych złotych - tylko 1 zł