ad

„W sklepach monopolowych, barach i restauracjach sprzedano kolejne 37 tysięcy wiader wódki i spirytusu” – donosiły gazety.

„Skontrolowanie trzeźwości pracowników drugiej zmiany tkalni przyniosło następujące rezultaty: 67 procent mężczyzn i 28 procent kobiet znajdowało się pod wpływem alkoholu” – to fragment raportu dla dyrekcji Pabianickich Zakładów Przemysłu Bawełnianego, sporządzonego w 1957 roku.

Równie przerażające były comiesięczne sprawozdania z handlu sklepowego, gdyż pabianiczanie wypijali wtedy aż 34 tysiące litrów spirytusu i wódki. Klienci „monopolowych” zapłacili za to ponad 3,5 miliona zł. W tym czasie zarobki w tkalniach i przędzalniach wynosiły od 540 zł do 1.500 zł. Zaniepokojone tym władze miasta podjęły beznadziejne działania. Do fabryk i na place budów skierowały lekarzy oraz nauczycieli – z pogadankami o szkodliwości picia alkoholu. Ale robotnicy woleli pójść na piwo.

Tylko w pięć miesięcy 1957 roku dwa sklepy Miejskiego Handlu Detalicznego, kawiarnia „Mocca” i  restauracja „Powszechna” przy ul. Armii Czerwonej (dziś ul. Zamkowa) oraz „Pabianiczanka” sprzedały 170 tysięcy litrów alkoholu.

Handlu bimbrem nie doliczano do rachunku, bo był masowy i poza państwową kontrolą. Nic dziwnego, że ulubionym toastem konsumentów gorzały był refren powszechnie znanej piosenki: „Pabianicom cześć i sława, piją więcej niż Warszawa!”.

W 1958 roku wódkę wypitą nad Dobrzynką łatwiej było liczyć w wiadrach, niż litrach. „Sprzedano 37 tysięcy wiader wódki i spirytusu” – donosiła prasa. W wyścigu do powszechnego pijaństwa zajmowaliśmy pierwsze miejsce w województwie łódzkim. „Plaga zaczęła się rozpowszechniać nawet wśród młodych kobiet w wieku od 18 lat do 30 lat” – pisało „Życie Pabianic” z lutego 1959 roku. „Jedynie w ostatnim kwartale ubiegłego roku pabianiczanie wypili 106.003 litry alkoholu za sumę 12 milionów 308 tysięcy 150 zł. Miesięczne spożycie alkoholu na jednego mieszkańca Pabianic (nie wyłączając niemowląt) wynosiło 0,67 litra”.

Zdjęcie z „Życia Pabianic”, 1958 r.

Co drugi szofer „na bani”

Zdarzało się, że nietrzeźwy był co drugi kierowca samochodu (ciężarowego i osobowego) kontrolowany przez milicję na ulicach miasta. „Życie Pabianic” informowało o tym ze zdziwieniem: „Na dziedzińcu i przed budynkiem Komendy Milicji 17 sierpnia 1959 roku stało 17 motocykli, 3 samochody i 3 motorowery. Czyżby aż tak zmotoryzowała się nasza milicja? – spytaliśmy o to kierownika Inspektoratu Ruchu Drogowego, sierżanta Kucharskiego.

- Nie, to jest plan akcji, jaką przeprowadziliśmy dzień wcześniej – odpowiada sierż. Kucharski. – Pojazdy te znalazły się pod naszą opieką, gdyż ich posiadacze prowadzili je w stanie nietrzeźwości. Odebraliśmy im prawa jazdy i sprawy kierujemy do Kolegium Orzekającego, które wymierzy kary”.

Trzeźwości furmanów i rowerzystów raczej nie kontrolowano. Powód? Było prawie pewne, że oprócz dzieci i co trzeciej kobiety wszyscy jechali „napici”. Spuszczanie powietrza z kół roweru delikwenta skutkowało mizernie. Za rogiem pijany rowerzysta pożyczał ręczną pompkę, pompował dętkę i spokojnie pedałował dalej. Jeszcze trudniej było powstrzymać „nawalonego” furmana. Aby nie pojechał dalej, należało zabrać wóz na milicyjny parking. Ale co z koniem?

Pijak = awanturnik

W lutym 1958 roku władze miasta dobrały się do skóry pijanym chuliganom. „Życie Pabianic” opisało to tak: „Pijani awanturnicy zaczepiają ludzi, obrzucają ich wulganrymi wyzwiskami, a bijatyki na ulicy wprowadzają spokojnych obywateli w stan niepokoju. Milicja Obywatelska zareagowała. Zorganizowana w dniu wypłaty w PZPB przez Komendę Miasta akcja, dała wyjątkowe rezultaty. W ciągu jednego wieczoru zatrzymano 16 osób w stanie nietrzeźwym o wysokich zdolnościach bokserskich i skłonnościach awanturniczych.

Tego wieczoru gmach komendy zaszczycili swoją obecnością czołowi rozrabiacze naszych ulic. Są to: Aleksander Z. (ul. Konstantynowska) – skazany na 4 tygodnie pracy poprawczej, Edward J. (ul. Armii Czerwonej) - 500 zł kary, Bogumił Cz. (Poprzeczna) - 4 tygodnie pracy poprawczej, Marian B. (Targowa) - 300 zł kary, Bogdan K. (Kopernika) - 6 tygodni pracy poprawczej, Karol Z. (Partyznacka) - 400 zł kary, Zdzisław A. (Armii Czerwonej) - 100 zł kary”.

Półtora roku później prasa pisała: „Ciasno było 10 i 11 sierpnia 1959 roku w areszcie Komendy MO. Cele aresztu wypełnili awanturujący się na ulicach pijacy.

Byli to m.in. Władysław D, zamieszkały przy ul. Hanki Sawickiej 40, Franciszek W. z ul. Waryńskiego 16 i Karol N. z Armii Czerwonej 45. W celi zamieszkał także 53-letni Zygmunt F. z ul. Traugutta 36, który w stanie nietrzeźwym zapragnął być nudystą.  W tym celu rozebrał się i w stroju Adama biegał po ogrodzie przy ul. Karniszewickiej. Do zwożenia na komendę pijaków zalegających na pabianickich ulicach milicja musiała pożyczać ciężarówki z zakładów pracy.

Milicjanci obiecali rządzącej partii, że dadzą radę. Dlatego w dniu wypłaty w PZPB komendant MO zorganizował „akcję antychuligańską”. W jeden wieczór funkcjonariusze posadzili 16 pijanych „o wysokich zdolnościach bokserskich i skłonnościach awanturniczych” – napisano w gazecie. Wszyscy dostali kary grzywny albo nakaz miesięcznej pracy poprawczej.

Zdjęcie z „Życia Pabianic”, 1958 r.

Polowanie na bimber

 Walczono też z melinami i samogonem. 8 lutego 1958 roku milicjanci zlikwidowali zakonspirowaną melinę przy ul. Niecałej 1. Prowadziła ją obywatelka Anna D. W mieszkaniu i komórce była rewizja. Milicjanci znaleźli 3 litry państwowego spirytusu, który – jak upierała się gospodyni – „był dla gości”. Anna D. została aresztowana.

Wpadł także 60-letni Sergiusz W., który przy ul. Partyzanckiej 132 podgrzewał kociołek z bimbrem. Podczas rewizji milicjanci odkryli schowki z 40 litrami zacieru, 8 litrami gotowego bimbru i prymitywną aparaturę do pędzenia.

Wkrótce wyszło na jaw, że Sergiusz W. sprzedawał swój bimber w cenie zaledwie 4 złotych za litr, co czyniło go bardzo lubianym sąsiadem.

Przez kolejne sześć dni milicja wyłapywała tych, którzy kupowali. W mieszkaniu przy ul. Partyzanckiej urządzono „kocioł”, zatrzymując kilka osób, które pukały w drzwi. Stałymi odbiorcami bimbru okazali się m.in. obywatele: Stefan G. z ul. Partyznackiej, Józef P. z Dąbrowy i Helena Ś. z ul. Partyzanckiej. „Stali nabywcy nielegalnej wytwórni mogą spodziewać się kary do trzech lat więzienia” – ostrzegało „Życie Pabianic”.

 

Wódka jest „be”

Władze miasta szybko znalazły lekarstwo na alkoholizm. Były nim… świetlice. „Życie Pabianic” triumfalnie informowało: „Spożycie alkoholu, szczególnie wśród młodzieży, da się zahamować poprzez aktywny udział Wydziału Kultury Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, który to wydział w ściślejszym kontakcie z kierownikami świetlic zakładowych powinien pobudzić i pomóc młodzieży w organizowaniu rozrywek i zabaw towarzyskich, sportowych i wycieczek krajoznawczych”. Krótko mówiąc, zamiast pić, pabianiczanie mieli grać w warcaby, a pabianiczanki – szydełkować i obierać marchewki na surówkę. Dla najwytrwalszych abstynentów była atrakcyjna nagroda – piesza wycieczka do Baryczy.

Aby przemówić pijakom do rozsądku, ulice miasta i ściany w fabrykach regularnie oblepiano plakatami. „Biły” z nich mądre przestrogi: „Przestań pić!”, „Wódka twój wróg!”, „Bimber przyczyną ślepoty”.

Batem na powszechne pijaństwo miał być także Komitet Antyalkoholowy. Władze Pabianic powołały go jesienią 1958 roku. W komitecie zasiedli „przedstawiciele rad zakładowych i dyrekcji fabryk, kierownicy świetlic, Ligi Kobiet, organizacji społecznych, związków zawodowych, Frontu Jedności Narodu oraz delegaci służb porządku publicznego i zdrowia” – wyliczało „Życie Pabianic”. Jak zwykle do przesłuchiwania i karania garnęli się także ormowcy (działacze Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej).

Komitet Antyalkoholowy ostro wziął się do roboty. Sprawozdanie z pierwszego przesłuchiwania pijaków było gotowe w listopadzie 1958 roku Przed Komisją Społeczno-Lekarską, w której zasiadali milicjanci i lekarz, stanął dwudziestokilkuletni Feliks D. Jego żona zeznała: „Nasza rodzina doszła do zupełnej nędzy. Mąż wynosi z domu wszystkie rzeczy, żeby je sprzedać na wódkę. Ostatnio wyniósł bieliznę dzieci. Kiedy się sprzeciwiam, urządza awantury”.

Komisja wysłuchała zeznań świadków pijaństwa i awantur obwinionego Feliksa D. Po naradzie spisała wniosek o umieszczenie alkoholika w zakładzie zamkniętym. Jednak natychmiast zaprotestowała żona. „A niby kto wtedy wykarmi pięcioro dzieci i mnie?!” – spytała szanowną komisję.

Kolejny przesłuchiwany przez komisję - Alojzy S., był wielokrotnie karany za pijaństwo. Przed rokiem skazano go na trzy miesiące „pracy poprawczej”. Ale ślusarz Alojzy wciąż pił. W fabryce zarabiał nieźle, bo 1.000 zł, lecz na utrzymanie rodziny dawał ledwie grosze. Żona szlochała, że przepił szafę, stół, krzesła, dywan i dwa łóżka, skutkiem czego mieszkanie było puste. Decyzją komisji Alojzego zabrano do zakładu zamkniętego dla alkoholików.

Bezradność

Mimo zaangażowania społeczników, heroiczne posiedzenia Komitetu Antyalkoholowego dawały zerowe rezultaty. Pijacy jak pili, tak pili, a statystyki spożycia alkoholu w mieście ani drgnęły. Pod koniec roku gazeta ubolewała, że gdy całe społeczeństwo usilnie walczy z alkoholizmem, bezduszni i bezwzględni obywatele naszego miasta prowadzą nielegalne lokale rozrywkowe. Gdzie? W swoich domach, do których bezczelnie zapraszają znajomych.

Rozgoryczeni klęską działacze antyalkoholowi skarżyli się w gazecie: „Gdy powołany w mieście Społeczny Komitet Przeciwalkoholowy podjął walkę z alkoholizmem, ze wszystkich stron spotykał się z aprobatą i poparciem dla swej działalności. Nie brakło jednak również prób wyśmiania i wykpienia działaczy. A później nastąpiła likwidacja Komitetu i dziwnym zbiegiem okoliczności spożycie alkoholu w naszym mieście znacznie wzrosło. Dziś istnieje pilna potrzeba wskrzeszenia działalności tej niezwykle pożytecznej placówki. Walki z alkoholizmem nie wolno bowiem przerywać nawet na chwilę”.