- Tam była dziś tylko jedna pani. Dwie osoby, które koczują w tych rejonach, nie przyszły – usłyszeliśmy od wolontariuszki podczas zeszłotygodniowej akcji.

Kolejne przystanki wyznaczono przy kościele św. Maksymiliana Kolbego, na parkingu obok SDH, przy budynku dawnej Pabi i na ryneczku na Bugaju. W każdym punkcie wolontariusze czekają około pół godziny. Najwięcej osób przyszło na ciepły posiłek w centrum miasta. Gdy tylko auto wjechało na parking przy ul. Kilińskiego, ruszyły pospiesznie w jego kierunku. Kolejka po ciepły posiłek ustawiła się, zanim streetworkerzy zdążyli otworzyć tylną klapę auta, rozstawić turystyczny stolik i wyciągnąć wielki, 30-litrowy termos z gęstą grochówką. Czekały na nią też osoby, które ledwo wiążą przysłowiowy koniec z końcem.

- O tej akcji dowiedziałam się wczoraj. Wezmę też zupę dla kogoś, kto nie może przyjść, bo ledwo rusza ręką i nogą – mówi około 60-letnia kobieta, podając wolontariuszowi reklamówkę z kilkoma dużymi słoikami.

Pozostali nie wdawali się zbytnio w pogawędkę. Wzięli plastikowy talerz z zupą i odeszli na bok, by spokojnie zjeść. Streetworkerzy nie dali jednak za wygraną, bo dostrzegli nowe twarze. Starali się nawiązać kontakt. Pytali, czy czegoś potrzebują, rozdali ulotki z informacją o akcji. „Poczta pantoflowa” jest w tym przypadku niezawodna.

- Dziś jest szczęśliwy dzień. Jednego pana udało się namówić na przyjście do schroniska – ucieszył się Michał, koordynator akcji „Zupa z busa”. - Ludzie w kryzysie bezdomności wstydzą się swojej sytuacji. Nie są zbyt otwarci. Nawet ci, z którymi mamy kontakt od czterech lat, niewiele mówią o sobie. To środowisko bardzo zamknięte.

Na kolejnych przystankach, przy dawnej Pabi i osiedlowym targowisku, nie pojawił się nikt tego wieczoru.

Pożywnej zupy było tyle, że wystarczyła na następny dzień dla podopiecznych schroniska przy ul. Kościuszki. Co tydzień inną, za własne pieniądze, gotują wolontariusze. Tydzień wcześniej była zalewajka.

Nie każdego da się uratować

Pomysłodawcą akcji „Zupa z busa” jest Michał Pedo, jeden z trzech streetworkerów współpracujących z pabianickim Towarzystwem Pomocy im. św. Brata Alberta. Działa tam od czterech lat. Jest instruktorem terapii uzależnień. Ukończył studium interwencji kryzysowej.

- Organizacja akcji to efekt zespołowej burzy mózgów. Dzięki informacji na facebooku dołączyli do nas ochotnicy, którzy wnieśli również swoje pomysły – informuje.

Na apel odpowiedziało kilka osób. Jak zgodnie twierdzą, nie chcą rozgłosu. Pomoc niosą z potrzeby serca.

- To mój drugi wyjazdowy dyżur i na pewno będą kolejne – mówi jeden z ochotników.

Społecznicy wyjechali do tej pory w miasto z ciepłym posiłkiem trzykrotnie. Pilotażowo rozdali go pod koniec stycznia w pustostanach. Bezdomnym zostawili też ulotki, by wiedzieli, gdzie mają przychodzić w środy. Streetworkerzy mają pod swoją pieczą (poza ośrodkiem) około 15 osób. Czasem pojawiają się nowe, inne „znikają”. Gorąca herbata i jedzenie są nie tylko doraźną pomocą. Również pretekstem do rozmów, próbą zmiany toku myślenia, że jutro może być lepiej.

Karmią bezdomnych

- Sporo ludzi udało się namówić na terapię czy przyjście do schroniska. Niektórzy jednak nie są w stanie prowadzić samodzielnego życia poza nim, bo alkohol zniszczył im nieodwracalnie zdrowie – opowiada wolontariusz.

Z Michałem i resztą ekipy na dyżurze spotkaliśmy Piotrka. Streetworkingiem zajmuje się od niedawna. Razem szukają ludzi w pustostanach, altanach na działkach czy przy węzłach ciepłowniczych.

- Znamy się od lat i temat współpracy nakręciliśmy dawno temu. Plan przyłączenia się do niego spełnił się w ubiegłym roku – mówi Piotr. - Chcę pomagać ludziom. Życie jest tak przewrotne, że nigdy nie wiadomo, kiedy sami znajdziemy się w trudnej sytuacji.

To oni znaleźli w grudniu dwóch martwych bezdomnych w kamienicy przy ul. Majdany. Ta historia nie tak miała się zakończyć...

- Spotkaliśmy ich tam trzy tygodnie wcześniej i systematycznie przynosiliśmy jedzenie i gorącą herbatę. Ta śmierć jest tym bardziej przygnębiająca, że jeden z nich był gotów na leczenie uzależnienia. Szukaliśmy dla niego ośrodka. Umówiliśmy się, że jeśli będzie gotowy, sam zrobi pierwszy krok i przyjdzie do schroniska. Niestety, nie zdążył – opowiada ze smutkiem Michał.

Przeczytaj też: Nastolatki zauważyły leżącego na mrozie, bezdomnego człowieka

Ciąg dalszy nastąpi, ale...

Akcja „Zupa z busa” ma na stałe wpisać się w grafik pabianickich streetworkerów. Żeby mogła trwać jak najdłużej, potrzebne jest wsparcie finansowe. Nie tylko na produkty spożywcze, ale też na auto, którym gorąca zupa dojedzie do potrzebujących.

- Jesteśmy zmuszeni za każdym razem pożyczać od kogoś prywatne, większe auto. Mamy nadzieję, że ktoś będzie w stanie nam pomóc. Chcemy tę akcję rozwijać, ale bez środków będzie to bardzo trudne – dodaje Michał.

Streetworkerzy szukają ratownika medycznego, który w terenie obejrzy fachowym okiem ich „podopiecznych”.

- My co nieco się znamy, ale nikt z nas nie jest medykiem. Zdarzyło się, że wzywałem pogotowie, bo na przykład odmrożenia były zbyt poważne – opowiada Michał.

Potrzeba też rąk do pracy, czyli kolejnych streetworkerów. Nie trzeba mieć kwalifikacji „na papierze”. Liczą się chęci i dobre serce. Całej reszty nauczą i przeszkolą.

Jak podkreśla Michał, warto pamiętać, że bezdomny to człowiek, za którym kryje się smutna historia.

- Doświadczył czegoś, czego nie udźwignął. Życie „skończyło się” dla niego w pewnym momencie i zboczył z właściwej drogi. Możliwe, że nie trafił na kogoś, kto by wyciągnął do niego rękę, więc radził sobie, jak umiał – tłumaczy. - Bardzo często osoby w kryzysie bezdomności są uzależnione od alkoholu lub środków psychoaktywnych. Alkohol na początku był ich przyjacielem, dawał pewność siebie i spokój. Aż w końcu zaczął odbierać z nawiązką. Najważniejsze, żebyśmy nie oceniali, tylko dostrzegli w nich człowieka. To właśnie przyświeca nam, streetworkerom.