To emerytowani nauczyciele z dawnego Zespołu Szkół Ekonomicznych i nieistniejącego już Zespołu Szkół Odzieżowo–Włókienniczych. Jest ich ponad 20. Przewodzi im Maria Krysiak.
Na liście obecności odhacza się Władysława Smardzewska, która przez 11 lat uczyła zawodu. Przychodzi też Krystyna Lubowska, przez 24 lata nauczycielka zajęć praktycznych i kierowniczka warsztatów. W tych warsztatach przez 29 lat pracowała Irena Sułat. Na zlocie meldują się jak zwykle dawni dyrektorzy połączonych szkół: Romuald Szałecki – z ZSE, i Wiesław Bekier – z ZSOW.
– Podczas naszych zlotów omawiamy sprawy socjalne: dotacje do wczasów, sanatoriów, pożyczki mieszkaniowe – wylicza Maria Krysiak. – Ale i dzielimy się wspomnieniami.
Hanna Grącka, dyrektorka Zespołu Szkół nr 3, powiadamia byłych nauczycieli o wszelkich zmianach w szkole. Bo odkąd przestali uczyć, zmieniło się i zmienia bardzo dużo.
– Teraz mamy świetną salę gimnastyczną – mówi Halina Kielnierowska, absolwentka „włókiennika”, która przez 22 lata nauczała przedmiotów zawodowych. – Możemy się też pochwalić nowocześnie wyposażonymi salami i biblioteką.
Ogromne zmiany zaszły siedem lat temu, gdy do Zespołu Szkół Odzieżowo–Włókienniczych dołączył Zespół Szkół Ekonomicznych.
– Na początku było nam ciężko. Nauczyciele z „ekonomika” czuli się u nas obco. Z czasem podziały zniknęły i teraz panuje przyjazna atmosfera – uważa Hanna Grącka.
Belfrowie żałują, że w Polsce przestają istnieć szkoły zawodowe.
– Skutkiem tego od kilku lat brakuje choćby tokarzy i mechaników – mówi Wiesława Pompe, emerytowana nauczycielka (30 lat w szkołach), która przez 10 lat uczyła zajęć praktycznych w „włókienniku”.
A specjalistów w przemyśle i usługach znowu potrzeba.
– Systematycznie kontaktujemy się z przedsiębiorcami i Powiatowym Urzędem Pracy – mówi dyrektor Grącka. – To pomaga nam określić, jakie klasy trzeba otworzyć w szkole. Teraz, gdy powstaje dużo zakładów fryzjerskich, wielkim zainteresowaniem uczniów cieszą się grupy o profilu fryzjerskim.
Nauczyciele – emeryci są zgodni, że przez ostatnie kilkadziesiąt lat uczniowie niewiele się zmienili. Bywają tak samo zdolni i pracowici, ale i skorzy do psot, ściągania i lenistwa. Bardzo natomiast zmienili się… rodzice.
– Któregoś dnia wezwaliśmy do szkoły mamę ucznia, bo syn kopał w drzwi klasy. Matka ta stwierdziła, że namówili go do tego koledzy – opowiada Hanna Grącka. – I dodała, że nie życzy sobie, byśmy wzywali ją „na dywanik” w tak błahych sprawach.
– Mam wyrzuty sumienia, że nie udało mi się wychować kilku… rodziców – dodaje fizyk Zdzisław Zawadzki.
Zawadzki uczył niemal we wszystkich pabianickich szkołach. Był wychowawcą siedmiu klas. Ilu miał uczniów? Tego nie da się zliczyć. Ale musiał wykształcić sporą armię, bo do tej pory dawni uczniowie kłaniają się na ulicy popularnemu „Dzięciołowi”.
– Może z powodu mojego wyglądu tak mnie przezywali? – śmieje się Zdzisław Zawadzki. – Choć wolę wierzyć, że dość dużo wymagałem od uczniów i na moje lekcje trzeba było „kuć”. Stąd ten „Dzięcioł”.
Przydomek fizyk zabiera ze sobą wszędzie.
– Gdy byłem już na emeryturze i prowadziłem zajęcia w „czternastce”, usłyszałem na korytarzu, jak szkrab z czwartej klasy szeptał do kolegi: „Dzięcioł idzie” – opowiada.
Zawadzki urodził się 68 lat temu w Pabianicach. Chodził do Szkoły Podstawowej nr 5, I LO, potem studiował fizykę na Uniwersytecie Łódzkim.
– Miłością do niej zaraził mnie świetny fizyk, pan Duraj – dodaje. – Był wymagający, ale bardzo dużo mnie nauczył.
Pierwszą szkołą, w której uczył Zawadzki, było IX LO w Łodzi. Później pracował w kilku szkołach w Łodzi i Pabianicach, aż „wylądował” w ZS nr 3. W 1998 roku odszedł na emeryturę. Ale wciąż uczy. Jeszcze do czerwca prowadził lekcje w Gimnazjum nr 2.
– Spotkałem wielu wspaniałych uczniów, wychowałem nawet jednego olimpijczyka – mówi Zawadzki.
W podstawówce „Dzięcioł” uczył starostę, Krzysztofa Haburę.
– Ale niezbyt dobrze go pamiętam – wyznaje.
Klasy Zdzisława Zawadzkiego liczyły po 16–18 osób. W ten sposób miał 4 komplety uczniów do doświadczeń z fizyki. Każda grupa robiła inne zadanie. Fizyk przeprowadzał dużo pokazów i eksperymentów. Miał model maszyny parowej, którą uruchamiał na lekcjach. Posługiwał się „kociołkiem Papina”, w którym była woda. Podgrzewano ją nad gazem, bo uczniowie przynosili z domów butle. Wytwarzała się para, która wężem dochodziła do tłoka maszyny parowej i maszyna zaczynała pracować.
– Niestety, teraz nauczyciele najwięcej czasu poświęcają na rozwiązywanie zadań – z żalem dodaje „Dzięcioł”. – Są uczniowie, którzy myślą poprawnie, ale potrzebują więcej czasu. Przy tak dużej ilości pytań i ograniczeniach czasowych – nie mają szans.
Mimo życzliwości i zrozumienia dla wychowanków, najwyższe oceny (piątki) były u niego unikalne. Zawadzki był diabelnie wymagający. Dziś wspomina, w jaki sposób uczniowie próbowali oszukać nauczycieli. Najczęściej stosowaną metodą ściągania był „wróbelek” w dłoni.
– Podchodziłem wtedy do ucznia i mówiłem: „wypuść ptaszka” – śmieje się Zawadzki. – Ale często udawałem, że nie widzę, jak ściągają. Czasem nawet wychodziłem na kilka minut z klasy.
„Dzięcioł” był opiekunem szkolnego koła krajoznawczo–turystycznego PTTK i zastępcą prezesa w Towarzystwie Przyjaciół Dzieci. Dziś jest ławnikiem w sądzie rodzinnym. Czas wolny poświęca ukochanym wnuczkom.