Wszystkie drogi wiodły Zygmunta do Pabianic. Wracał tutaj z frontu wojny, wracał z konspiracji, wracał z ubeckich więzień. A zaczęło się w 1920 roku, gdy z łódzkich Chojen nad Dobrzynkę przywędrowało małżeństwo nauczycieli dyplomowanych: Józef Janke i Anastazja z domu Wasilewska. Ich starszy syn, Zygmunt, urodzony 21 lutego 1907 roku, miał wtedy zbyt mało lat, by dołączyć do ochotników znad Dobrzynki, maszerujących bronić Warszawy przed bolszewikami. Komisja rekrutacyjna, do której Zygmuś pisał podanie o wysłanie na front, wygoniła smarkacza do domu.

Przyjęto go do trzeciej klasy matematyczno-przyrodniczej Gimnazjum im. Jędrzeja Śniadeckiego. Ponieważ najdłużej spośród szkolnych kolegów nosił zielony mundurek z lilijką, został drużynowym harcerzy.

W 1927 roku z łatwością zdał maturę i pomaszerował w wymarzone kamasze. Papiery złożone do podchorążówki piechoty utorowały mu drogę do koszar, sali wykładowej i na poligon. Niedługo potem Zygmunt dostał skierowanie do szkoły artylerzystów w Toruniu, skąd wyszedł krokiem defiladowym jako dyplomowany podporucznik 7. Dywizjonu Artylerii Konnej Wielkopolskiej Brygady Kawalerii.

Był bardzo ambitny. W 1936 roku stanął do egzaminów na warszawską Wyższą Szkołę Wojenną. Zdawało dwustu chętnych, przyjęto pięćdziesięciu, w tym Zygmunta. Los chciał, że WSW ukończył niespełna dwa tygodnie przed wybuchem wojny światowej, jako kapitan.

***

We wrześniu 1939 roku kapitan Janke służył jako oficer operacyjny i szef sztabu Kresowej Brygady Kawalerii w Brodach. Bił się nad Wartą u boku Armii „Łódź”, pod Karczewem w grupie operacyjnej generała Władysława Andersa, pod Krasnobrodem i na przedpolach Medyki. Bił się dzielnie, zasługując na srebrny krzyż orderu Virtuti Militari.

Czwartego tygodnia wojny kapitan Janke dostał się do niemieckiej niewoli. Ponieważ dobrze mówił po niemiecku i miał niemiecko brzmiące nazwisko, najeźdźcy nie pilnowali go zbyt uważnie. Uciekł. Trochę piechotą, trochę na chłopskiej furmance wrócił do domu w Pabianicach.

Późną jesienią z zakazanego przez okupantów radia Zygmunt usłyszał, że w Bretanii odradza się polska armia. Chwycił chlebak i niewiele się namyślając, pognał do Francji południowym szlakiem przez Rumunię i Węgry. Schwytany w sidła, jakie zastawili ukraińscy kolaboranci, zakończył wyprawę w sanockim areszcie gestapo. Z transportu do oflagu uciekł już na terenie Rzeszy.

Noc w noc przekradał się do Krakowa. Złapanie pierwszego kontaktu z konspiratorami Związku Walki Zbrojnej zajęło mu prawie dwa tygodnie, podczas których jadł marchew, popijaną wodą z ulicznej studni. Aż się doczekał.

Tydzień później na polecenie komendanta okręgu, podpułkownika Leopolda Okulickiego, Janke pojechał do Łodzi, by werbować ludzi i wiązać misterne sieci wywiadu. Wkrótce dowództwo mianowało go szefem oddziału Komendy Okręgu ZWZ Łódź.

***

Akcje planował do spółki z Janem Lipszem, mechanikiem samochodowym ze Zduńskiej Woli, powszechnie uchodzącym za prawego Niemca. Lipsz był nie lada spryciarzem. W klapę marynarki wpinał swastykę, za pazuchą nosił legitymację volksdeutscha, ale Niemców nienawidził równie szczerze jak kapitan Janke. Miał też dobre papiery inżyniera w łódzkiej fabryce Steinerta. Właśnie taki ktoś był Jankemu potrzebny w konspiracji.

Lipsz po mistrzowsku preparował donosy na łódzkich hitlerowców, wysyłane na adres gestapo. Przekonująco zawiadamiał okupacyjne władze o malwersacjach, kradzieżach, oszustwach oraz zdradzaniu żon przez urzędników Rzeszy, oficerów i podoficerów. Codziennie gestapo dostawało do czterdziestu takich donosów, a urzędy skarbowe tonęły w fałszywych zawiadomieniach o szwindlach, zeznaniach podatkowych, wnioskach i skargach na Niemców. Ludzie Libsza zarzucali koszary ulotkami i rysunkami kpiącymi z Hitlera. Aby zwieść okupantów, wydawane w Łodzi podziemne pismo dla Polaków miało tytuł „Dziennik Kujawski”.

Libsz poznał Zygmunta z Janem Nowakiem-Jeziorańskim, którego ukrywał w mieszkaniu przy ulicy Skorupki. Po latach legendarny „Kurier z Warszawy” wspominał, że był pod wrażeniem świetnie przeprowadzanych akcji, które siały podejrzenia i skłócały nazistów.

Akcje były ryzykowne. Dwukrotnie  Zygmunt Janke wymykał się z obławy, raz wyskakując z pociągu, drugi raz z okna na piętrze łódzkiej kamienicy. Za jego głowę, najchętniej martwą, Niemcy wyznaczyli nagrodę: dziesięć tysięcy wojennych marek. Gdy gestapo aresztowało żonę i teściów Jankego, Komenda Główna natychmiast wysłała Zygmunta na Śląsk, gdzie w marcu 1943 roku objął funkcję szefa sztabu okręgu, a później komendanta.

Zamieszkał w Krakowie, przyjął pseudonim „Walter”, awansował do stopnia majora. Organizował sabotaż w kopalniach i na kolei, niszczenie niemieckich magazynów z bronią i żywnością. Był odpowiedzialny za wywiad w niemieckich jednostkach wojskowych i fabrykach zbrojeniowych. W ostatnich miesiącach okupacji Janke pracował nad szaleńczym planem oswobodzenia obozu zagłady w Oświęcimiu, ale nic z tego nie wyszło, bo Niemcy byli przygotowani i dozbrojeni.

***

W styczniu 1945 roku, gdy Armia Czerwona zajmowała Śląsk, podpułkownik (awansował kolejny raz) „Walter”, kawaler orderu Virtuti Militari i Krzyża Walecznych, ukrywał się w Sosnowcu. Z Londynu dostał tajną instrukcję, by pod żadnym pozorem nie wchodzić w alianse z nowymi władzami Polski, wspieranymi sowieckimi bagnetami. Kiedy londyńskie dowództwo formalnie rozwiązało Armię Krajową, „Walter” wciąż tkwił w konspiracji. Wiosną w podwarszawskim Milanówku spotkał się z pułkownikiem Janem Rzepeckim, dowódcą Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj. Wrócił jako szef delegatury śląskiej.

Był w rozterce: iść do lasu czy zaufać komunistom gwarantującym amnestię i współpracę. Oddział porucznika „Andrzeja”, w którym Janke znał co drugiego strzelca, bez najmniejszych strat przedostał się do amerykańskiej strefy okupowanych Niemiec i podjął służbę wartowniczą u aliantów. „Walterowi” marzyło się równie dobre zakończenie wojny.

We wrześniu 1945 roku dokonał trudnego wyboru, gdy z wojaczką skończyli niemal wszyscy podkomendni z AK. Ujawnił się i pozwolił mianować szefem komisji weryfikacji Okręgu Śląskiego AK. Przez kolejne pół roku zabiegał w Warszawie o uwolnienie czterystu akowców, oficerów i żołnierzy, wywiezionych do Związku Radzieckiego. Nic nie wskórał.

***

Musiał za coś żyć. W 1946 roku wrócił do Pabianic, do liceum Jędrzeja Śniadeckiego, gdzie potrzebowali nauczyciela języka angielskiego i matematyki. Po niespełna roku stracił tę pracę, z powodu inteligenckiego pochodzenia i donosów.

Szukając miejsca w świecie bez wojny, „Walter” wyjechał na Ziemie Odzyskane. Do spółki z Elżbietą Dutkowską, kapitan „Hanką” w powstaniu warszawskim odznaczoną orderem Virtuti Militari, i Łucjanem Nowocieniem, pseudonim „Wiesław”, szefem dywersji AK na Śląsku, kawalerem orderu Virtuti Militari, założył wytwórnię słodyczy i lodów. Firma nazywała się „Hanka” i działała w Gorzowie Wielkopolskim. Krótko, bo pod koniec 1948 roku urząd skarbowy dołożył jej takie podatki, że musiała paść. Janke wyjechał na Śląsk, a Dutkowska zmarła.

Bezpieka czyhała na „Waltera”. 1 lutego 1949 roku w Krakowie pułkownik Janke wpadł w „kocioł”, razem z „Jackiem”, majorem Antonim Siemiginowskim, szefem oddziału Komendy Okręgu Śląsk. Pod eskortą Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego ubecy zawieźli ich do Warszawy. „Jacek” i „Walter” byli łupem szefa departamentu śledczego UB, Józefa Różańskiego, przed wojną noszącego nazwisko Goldberg. Sadysta i oprawca przesłuchiwał ich własnoręcznie. Już po pierwszym spotkaniu z Różańskim mieli pęknięte żebra i gwoździe pod paznokciami.

„Walter” siedział w kazamatach gmachu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i jeszcze ciemniejszych celach dziesiątego pawilonu przy Rakowieckiej. Jak pospolity bandyta. Z siedmioma więźniami dzielił osiem metrów kwadratowych posadzki polewanej wiadrami brudnej wody. Śledztwo ciągnęło się trzy i pół roku, a proces tylko dziesięć dni. „Waltera” torturowali, głodzili, poniewierali.

Wspominał:

„Do więźniów wrzeszczeli: wy bandyci! Bili. Zamykali w celach z hitlerowcami. Odmawiali prawa do spaceru. Znęcali się. Na posadzkę celi wylewali wodę, każąc więźniom suszyć posadzkę własnymi ciałami. Razem z nami zamykali w celach donosicieli UB. Spotkałem tam również człowieka, który przeżył obóz koncentracyjny w Oświęcimiu. Pewnego dnia inżynier Bagniewski, bo tak się nazywał, powiedział, że nawet w hitlerowskim karcerze nie było tak źle, jak w polskim więzieniu przy Rakowieckiej”.

„Walter” siedział w doborowym towarzystwie: z cichociemnym Piotrem Szewczykiem, asem lotnictwa w bitwie o Anglię, Stanisławem Skalskim, dowódcą batalionu „Kiliński” w powstaniu warszawskim, Henrykiem Roycewiczem „Leliwą”, zastępcą komendanta głównego AK, generałem Emilem Fieldorfem „Nilem” (niedługo potem rozstrzelanym przez bezpiekę) i dowódcą oddziału AK w Kieleckiem, Antonim Chedą „Szarym”.

Oskarżenia stalinowskich śledczych nie trzymały się kupy. Były mocno naciągnięte, nielogiczne, zbudowane na jawnych kłamstwach i wymuszonych zeznaniach. Mimo to zastraszony sędzia skazał Jankego na karę śmierci. Podwójną, żeby wystraszyć resztę wrogów ludu. Wyrok odczytano 11 sierpnia 1952 roku.

Trwało to krótko. Gdy Jankego wieźli przed sąd wojskowy, na stoliku zostawił kubek ze zbożową kawą. Gdy wrócił, kawa była jeszcze ciepła. Przeniesiono go do celi numer 24, zwanej celą śmierci.

 „Nie prosiłem o ułaskawienie” – wspominał. „Więźniowie z celi śmierci, tak samo jak ja czekający na kata, radzili, abym zawołał strażnika i przyznał się do czegokolwiek. Mówili, że jeśli się przyznam, znów ruszy śledztwo, a wtedy nie powieszą mnie od razu. Odmówiłem”.

Czekanie na śmierć było torturą. Major bezpieki Alojzy Grabicki doprowadził tę torturę do granicy utraty zmysłów skazańca. Sadysta Grabicki wzywał do siebie więźnia z wyrokiem śmierci, wręczał mu papier i pióro. Skazaniec miał napisać pożegnalny list do rodziny, ponieważ wyrok będzie wykonany za dwie godziny. Tak przynajmniej przekazywał Grabicki, trzymający w szufladzie biurka sądowego postanowienie o zamianie kary śmierci na dożywocie.

We wrześniu 1952 roku Najwyższy Sąd Wojskowy zmienił wyrok także Zygmuntowi Jankemu, ale siedzący w celi śmierci „Walter” nie dowiedział się o tym. Przez kolejne półtora miesiąca codziennie nasłuchiwał z korytarza kroków kata.

Był wrakiem człowieka, gdy strażnik wepchnął go do sąsiedniej celi numer 25, zwanej faszystowską. Siedział tam generał SS Paul Otto Geibel, kat powstania warszawskiego, zbrodniarz wojenny, który kazał kobietom biec przed niemieckimi czołgami i wydawał rozkazy rozstrzelania tysięcy mieszkańców stolicy. Geibel kpił z „Waltera”: głupi Polak chciał wojować z Niemcami, a będzie dyndał na ruskiej szubienicy. Janke nie zamienił z nim ani słowa.

***

Wywieźli go do Wronek, ciężkiego więzienia dla niebezpiecznych kryminalistów i wrogów politycznych. Strażnicy z Wronek nie znali języka polskiego, nie potrafili pisać, dopiero uczyli się jeść widelcem. Mieli rozkaz pilnowania bandytów i strzelania do nich, gdyby bandyci ośmielili się podnieść głowy.

„Zaprowadzili nas na więzienny dziedziniec wyłożony kostką. Kazali uklęknąć”  - wspominał „Walter”. „Oficer strażników wygłosił powitalne przemówienie: Słuchajcie bandyci, to nie jest pensjonat, ale ciężkie więzienie! - warczał. Tu nikt się z wami nie będzie pieprzył. Za najmniejsze przewinienie będziemy karać tak, że portki z was same spadną, zęby wylecą i przeklniecie godzinę, w której urodziła was wasza mać. Pamiętajcie, żeście zbrodniarzami, bandytami i tak będziecie traktowani w Polsce Ludowej, której nie jesteście do niczego potrzebni”.

Co do przydatności ojczyźnie, zwanej PRL-em, nie mylił się nic a nic.

„A teraz was przywitamy” – dodał oficer.

Przywitali biciem pałami po głowach i okrzykami: „Skurwysyny, tu zostaną wasze kości!”.

Zmarłych i zabitych więźniów grzebali przy starym wiatraku. Nago, tylko z numerowaną blaszką przyczepianą do dużego palca u nogi. Zamiast krzyża, w mogiłę wbijali kołek z takim samym numerem jak na blaszce.

„Walter” siedział w celi kryminalistów. Jednego zbira uczył pisać, mokrym palcem po betonie. Żeby więźniowie za szybko nie zdechli, raz dziennie dostawali zupę z pastewnych buraków. Zygmunt zapadł na szkorbut i gruźlicę, miał ostry reumatyzm. Wypadły mu wszystkie zęby. Ważył 49 kilogramów. Gdy chciał dojść do kibla, musiał się mocno trzymać ściany.

Więźniowie wiedzieli, że Stalin umarł, że coś się zmieni. Czekali na to aż do 1956 roku. Wtedy sąd zmienił „Walterowi” dożywocie na dwanaście lat ciężkiego więzienia, pięć lat utraty praw obywatelskich i przepadek mienia.

W lipcu uchylił wyrok. Zygmunt mógł wyjść zza krat, ale nie miał tyle sił. Wynieśli go koledzy. Sąd Wojskowy zrehabilitował „Waltera”, a Ministerstwo Obrony Narodowej przywróciło mu stopień podpułkownika.

W drodze do Pabianic Janke miał dłuższe przystanki w szpitalach i sanatorium, bo lata kucania na mokrym betonie wyhodowały w nim reumatyzm, boleśnie skręcający stawy obu nóg i obu rąk.

***

Znów wszedł do klasy w pabianickim I LO, tym razem jako nauczyciel języka angielskiego, wychowawca i opiekun reaktywowanej 1. Drużyny Harcerskiej im. Tadeusza Kościuszki. Na zbiórce „Stalowej Jedynki” opowiadał druhom o dzielnych harcerzach z czasów niemieckiej okupacji. „Stoi przed wami trudne zadanie” – mówił. „Musicie zastąpić tych, co zginęli, musicie stać się ich godnymi spadkobiercami; musicie codzienną pracą w szkole, domu i drużynie dokumentować swoją miłość do ojczyzny”.

 „Pragnąłem, by polska młodzież nie dała się skomunizować, zbolszewizować czy jak kto woli - zgłupieć i schamieć” – opowiadał.

Polityczna odwilż trwała krótko. Po zaledwie roku normalnych lekcji w „Śniadeckim”, Janke znów musiał odejść ze szkoły. Od kuratora usłyszał, że władza ludowa nie życzy sobie prowadzania na Jasną Górę ani socjalistycznej polskiej młodzieży, ani pielgrzymek akowców.

***

Nie miał pracy, dachu nad głową, pieniędzy na jedzenie. Za wstawiennictwem poznanego w więzieniu pułkownika Franciszka Niepokólczyckiego, „Teodora” z Kedywu AK, zatrudniono „Waltera” w warszawskiej firmie INCO na stanowisku inspektora sprzedaży. Do emerytury były komendant Armii Krajowej handlował pastą do podłogi, proszkiem do szorowania rąk, mydłem, sznurowadłami.

Mając pięćdziesiąt trzy lata „Walter” obronił pracę magisterską na Uniwersytecie Łódzkim. Tematem rozprawy była bitwa pod Szczekocinami, jaką powstańcze wojska Tadeusza Kościuszki stoczyły w 1794 roku z połączonymi siłami armii rosyjskiej i pruskiej. Udzielał się w Związku Bojowników o Wolność i Demokrację, regularnie spotykał z byłymi oficerami i żołnierzami AK.

Nadrabiał straty, jakie wyrządziła wojna i więzienie. Dopiero na emeryturze podjął studia doktoranckie, pisząc pracę historyczną pod tytułem: „Artyleria koronna w latach 1792–1794”. W 1975 roku uzyskał tytuł doktora nauk humanistycznych na Uniwersytecie Warszawskim.

Pisał książki o Armii Krajowej na Śląsku i w Łodzi, bitwie pod Maciejowicami, a także artykuły historyczne. W rozsianych po kraju klubach katolickiego stowarzyszenia PAX prowadził odczyty, póki bezpieka nie uznała ich za antysocjalistyczne. Sam kierował klubem PAX przy ulicy Złotej w Warszawie.

***

Zdrowie pozwalało na coraz mniej. Jeszcze w 1984 roku Janke przyjął zaproszenie do prac w Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce. Ledwie chodził. Mimo to Służba Bezpieczeństwa wciąż go śledziła, jakby sześćdziesięciosiedmioletni „Walter” szykował się do skoku z pędzącego pociągu, by dołączyć do partyzantów. Ostatnie raporty bezpieki z inwigilowania „Waltera” sporządzono w 1987 roku, czterdzieści dwa lata po wojnie.

W Instytucie Pamięci Narodowej piętrzy się osiemnaście teczek dokumentów na półce z napisem „Zygmunt Janke”. Dużo w nich donosów. Bezpieka obserwowała nawet krawca, u którego po wojnie „Walter” szył garnitury. Donosili znajomi, sąsiedzi, koledzy z pracy.

W 1988 roku Rada Państwa nadała Jankemu stopień wojskowy generała brygady w stanie spoczynku. Ostatnie lata życia schorowany generał przeleżał w szpitalach i pod domową opieką córki, Ewy Bareły. Zmarł 25 lutego 1990 roku w Łodzi. Pochowano go z należnymi honorami wojskowymi na pabianickim cmentarzu katolickim.

Niedługo po pogrzebie do Pabianic nadszedł list z Waszyngtonu, od Jana Nowaka–Jeziorańskiego. „Kurier z Warszawy” wspominał w nim „Waltera”, człowieka niezwykle odważnego, dowódcę obdarzonego wybitną inteligencją, błyskawicznie podejmującego trafne decyzje. Kilka lat później Nowak-Jeziorański zapalił znicz na mogile „Waltera”, a byli uczniowie I LO uczcili pamięć wychowawcy, odsłaniając tablicę pamiątkową na murze szkoły.

W Katowicach, Sosnowcu, Rybniku, Łodzi i Pabianicach Zygmunt „Walter” Janke jest patronem ulic.